SZTOLNIE W SOWICH GÓRACH
Stukały siekiery na zboczu Wielkiej Sowy. Pokotem kładły się jodły i brzozy. Drwale rozcinali je na kolce, łupili potem na deski, dranice, by gwarkowie tym drewnem obudowali sztolnię dostatnio a krzepko.
Ciemny korytarz, oczyszczony i uprzątnięty, wdzierał się coraz głębiej do wnętrza Wielkiej Sowy. Teraz Miłosz prowadził robotę, Kulimaga bowiem ustąpił mu przewodnictwa w gromadzie. We dwie strony od głównej, szerokiej, budowano teraz dwie mniejsze, boczne sztolnie. Ruda bowiem czerwona, zbita w bogaty pokład, wystąpiła jakby tuż pod ręką gwarków i bez przeszkód urabiać się dała. W świetle lampek oliwnych, zawieszonych na słupach wspierających strop sztolni, widać było ciemne postacie gwarków w skórzanych fartuchach, owym pradawnym roboczym stroju. Sztolnia biegła pochyło, tak, by woda podskórna, jeśli się trafi, wyciekała na zewnątrz i w robocie nie wadziła.
Klęcząc lub stojąc przed ścianą ciemnego pokładu odrywał starszy gwarek bryły rudy i składał je do drewnianych niecek, opatrzonych dwoma uchwytami. Kiedy niecki były pełne, dwaj przydatni mu do pomocy młodzi towarzysze zsypywali rudę na głębokie taczki i wywozili ze sztolni, a pracujący na zewnątrz gwarkowie odbierali od nich urobek i składali go na wozy ciągnione przez myszate woły. Wolno zjeżdżały wozy po górskim zboczu drogą wyciętą przez drwali wśród gęstwiny cienistych drzew. Dążyły do osady kuźniczej u podnóża góry, by teraz dymarzom i kowalom przekazać urobioną rudę. Woźnice w czapkach uszatych i w sukiennych kaftanach pokrzykiwali ochoczo na woły, ten i ów trzasnął długim biczyskiem, inny zaśpiewał na cały las ulubioną swoją piosenkę. Wrzało na zboczu Wielkiej Sowy pełne pośpiechu i krzątaniny życie, nie ustawała praca, a jak długie i szerokie są Góry Sowie, nikt nie potrafił wymienić pachołka mądrzejszego i zręczniejszego w robocie od Miłosza.
Ze skalnej izby wyzierał na gwarków Piędzimężyk w czerwonym kabacie, na który przywdziewał teraz, górniczym zwyczajem, fartuch skórzany. Cieszył się, że ludziom tak sprawnie idzie robota, a nocami oddawał im rozliczne przysługi: ostrzył dłuta, gdy spali na swych posłaniach z gałęzi i baranich skór u wejścia do sztolni.
Świtaniem, na osobliwej piszczałce z orlej kości, przywoływał z głębi lasu niedźwiedzia i nakazywał mu, by przeganiał łotrzyków, jeśli się tacy kręcili w pobliżu. Sam zaś, to przechadzając się po sztolni, to po górskim zboczu, czuwał pilnie nad snem gromady. Sztolnia tymczasem szła coraz głębiej. Jak rzeka dopływy, tak i ona przybierała boczne komory i pomniejsze chodniki, które wiodły do coraz bogatszych i wspanialszych złóż miedzianej rudy. Izbę Piędzimężyka ominęli gwarkowie w swej robocie, tak, jak sobie tego życzył krasnal. Aż dnia któregoś wrzawa radosna podniosła się w sztolni. Oto Miłosz zgarniając w swym nieckach bryły czerwono-brunatnej rudy dojrzał w nich złote grudki. Nie były większe od ziaren grochu, były i drobne jak ziarnka piasku, lecz radowały oczy czystym, podobnym do słonecznego, blaskiem. Miłosz oczyścił je z rudy i opukał staranie, a potem rzeki do swych towarzyszy:
- Jesteśmy w złotonośnej sztolni, bracia... Dosięgliśmy najbogatszych skarbów ziemi. Dola zdarzyła, żem pierwszy je znalazł, ale, że pracujemy w gromadzie i tak pracowaliśmy dotąd, niechaj to złoto będzie wspólnym skarbem nas wszystkich. Niech służy gromadzie.
To powiedziawszy złożył Miłosz cenny kruszec do osobnej skrzynki i zaniósł ją do obudowanej drewnem wnęki, w której gwarkowie przechowywali zapasowe narzędzia i cieplejszą odzież.
- Niech tak będzie... dodał Zych Kulimaga, idąc tuż za Miłoszem, A jeśli i mnie się zdarzy znaleźć w tej sztolni złoto, dorzucę je do skrzynki, pomnożę nasz skarb.
- I ja tak uczynię... I ja! słuchać było dokoła.
Gwarkowie radowali się i z podziwem patrzyli na Miłosza. Posłyszał owe głosy Piędzimężyk, choć w tym czasie smacznie spał, na pierzynce z kuropatwiego puchu i wysunął się cicho ze swego mieszkania. Zobaczył, jak Miłosz składa złoto do skrzynki i jak ją ustawia we wnęce.
- Niechaj to złoto będzie wspólnym skarbem nas wszystkich... Niech służy gromadzie! powtarzali gwarkowie.
Piękne i mądre wydały się Piędzimężykowi te słowa. Jeśli tak czynią- pomyślał- jeśli się wzajem szczerze miłują, musi przybywać skarbu w tej skrzynce... Dam im więcej złota, bo warci nagrody. Od tego czasu coraz częściej zdarzało się gwarkom znajdować drogocenny kruszec. Były to już nie same drobiny czy grudki- raz po raz darzyła ziemia gromadę bryłami czystego złota. Co dzień po skończonej robocie przychodził Miłosz z gwarkami do wnęki i każdy wrzucał do skrzynki swój dzienny urobek złota. Potem dojście do złota zasuwano ogromnym pniakiem dębowym i nikt nie zazieral tam, aż następnego dnia. Tylko Piędzimiężyk, stróżujący nocami w sztolni, przemykał się do wnęki sobie tylko wiadomą szczeliną i świecąc błędnym ognikiem, radował się blaskiem złota.
Mijały dni. Skrzynka wypełniła się po brzegi i złoto zaczęło się wysypywać z niej na spąg. Skrzętny krasnal przyszedłszy kiedyś nocą do wnęki, zaczął zbierać okruchy złotego piasku do swej czapy-kapicy i już oglądał się za jakim mieszkiem, czy drugą skrzynką, kiedy zauważył w sztolni żółte światło kaganka. Zbliżało się ono i nikłymi promieniami sączyło do wnęki. Człowieczek zdumiony tym, a nawet nieco wylękły, zgasił co prędzej swój błędny ognik i skrył się za skrzynką, tuląc się do ściany. Czyjeś mocne i niecierpliwe ręce jęły odsuwać dębowy pniak. Ustąpił i dokoła uczyniło się zupełnie jasno od płomienia lampy oliwnej.
fot. Joanna Szymczak
W tym świetle zobaczył człowieczek skuloną postać gwarka, który trwożnie oglądał się i nasłuchiwał. Wszędzie jednak panowała niezmącona cisza nocy. Gromada krzepko spała. Gwarek przysunął się wielkimi krokami do skrzynki i szybko zaczął przebierać między grudkami złota, wyszukując spośród nich co większe. Był to mąż chudy i zgarbiony. Nos jego długi, mięsisty tkwił niezdarnie między małymi, blisko siebie osadzonymi oczami. Lica bezwąse pozbawione również brody, wykrzywił uśmiech radości. Chciwie, gwałtownie wybierał kęsy złota i krył je za cholewy podniszczonych butów. Czepliwe jego palce drżały, kiedy dotykał skarbu. Mimo obietnic złożonych Miłoszowi, umyślił wzbogacić się kosztem gromady. Upilnował więc sposobnej pory, by niepostrzeżenie wynieść ze sztolni największą część skarbu. Spieszył się ładując ostatnie grudki do kieszeni swojej zmiętej, a ubłoconej kapoty.
- Nim rozednieje - myślał - będę już daleko. Gromada nie ujrzy mnie więcej, ni ja gromady... - Otom jest bogaty - szeptał, nie mogąc powstrzymać słów uciechy - otom jest możny jak pan...
I zwrócił się ku wyjściu z wnęki, wciąż nasłuchując, czy który z towarzyszy nie czuwa. Nie doleciał go żaden glos, tylko spąg pod jego nogami zadygotał dziwnie i zatrzeszczała obudowa stropu, a dębowy pniak, pchnięty jakąś niewidzialną ręką, ułożył się sam na swoim miejscu przy wejściu do wnęki.
W tejże chwili posłyszał jakby spod ziemi wychodzący głos: - Połóż złoto z powrotem do skrzynki... Nie twoje ono, złodzieju... - Kto to? Kto to? - Śladka ogarnęły jednocześnie obawa i złość. Zaczął świecić po spągu kagankiem i cofnął się nagle w kąt, zdumiony. Zobaczył przed sobą małego człowieczka w czerwonym kabacie i górniczym, skórzanym fartuchu. Stał oparty plecami o skrzynkę ze złotem. W ręku dzierżył złoty perlik, spozierał na Śladka groźnie błyszczącymi oczami spod nawisłych brwi.
- Zostaw złoto - powtórzył - nie twoje. A głos jego mocny jak u rosłego męża był pełen powagi i dostojeństwa. - Tak, mysi królu? - zadrwił Stadek. - Zostawić mam złoto, może dla ciebie i twojej matuli, ropuchy? Ej, ty, chmyzie, podciepku! Tobie zaczynać ze mną? - i śmiejąc się chrapliwie, próbował pochwycić Piędzimiężyka.
W tejże chwili ogarnęła go śmiertelna groza, poczuł bowiem, że nie może ruszyć się z miejsca. Nogi jego stały się dziwnie ciężkie i jakby wrosły w spąg. Chwycił się za nie rękami, ale ku jeszcze większemu przerażeniu uczul, że nogi jego są twarde i chłodne. Jednym szarpnięciem rozerwał nogawicę u kolana i mato nie padł zemdlony. Zamiast ciała dostrzegł pod odzieżą lśniące martwe złoto. Piędzimiężyk stał ciągle opodal, milczący, wsparty plecami o skrzynkę i nie spuszczając ze Śladka swych błyszczących oczu.
A tymczasem Śladek czul, że cale ciało sztywnieje i staje się zimne. Zrozumiał, że poczynając od nóg, powoli zamienia się cały w bryłę złota. Oto w piersi stwardniałej ledwie uderza serce, oto ręce tracą ruchliwość, stają się całe ze złota.
- Ulituj się nade mną... Przebacz!... - wyszeptał, z trudem schylając przed Piędzimiężykiem sztywniejące ciało w błagalnym ukłonie.
- Nie mnie skrzywdziłeś - rzekł z wielką powagą Piędzimiężyk - lecz najpierw Miłosza, pachołka dobrego, potem gromadę. Ich przeto pros o litość i przebaczenie, tylko naprzód wyznaj mi swe postępki. Jeśli to uczynisz - zdejmę zaklęcie, jeśli nie - wrośniesz w ziemię jako bryła złota i tak pozostaniesz na wieki!
- Uczynię.. Uczynię... - wyszeptał, ledwie dosłyszalnie Śladek,a czuł, że język mu ziębnie i drętwieje. fot. Joanna Szymczak
- Kiedy tak, to zobaczę! - z wielką godnością rzekł Piędzimiężyk i wsunął się za skrzynkę, by sobie tylko wiadomą strzeliną przejść do zacisznego szklanego mieszkani.
Śladek czuł teraz, że wraca mu ludzka postać. Znowu bez trudu mógł zwilżyć językiem zeschłe i spieczone usta, poprawić na głowie czapkę, popróbował dźwignąć ze spągu to jedną, to drugą nogę. Uczynił krok i drugi ku wyjściu z wnęki. Piędzimiężyk uchylił zaklęcie. |