GOŚĆ Z LASU
Dzisiaj, przy tym stole wigilijnym opowiem wam zdarzenie, jakie mi się przytrafiło tutaj przed dwudziestu laty.
Przyjechałem do Pieszyc - jak wiecie – z za Buga, w 45-tym roku, dostałem pracę w fabryce bawełnianej i miałem gospodarstwo tuż pod lasem, toteż często dziki w polu szkodę robiły, ale od szkodę robiły, ale od tamtej Wigilii sprzed 20-stu lat na moim polu żaden się nie pokazał. A dlaczego - posłuchajcie.
Dzień przed Wigilią wychodzę ja w pole i aż ręce załamałem z rozpaczy - moje oziminy zryte, jakby sto diabłów się na nich tłukło! Sąsiad mi na złość zrobił, czy co? - myślę. Bo miałem wrednego sąsiada, o byle co zaczepki szukał.
- Już ja ciebie, rapciuchu, stąd wygryzę - odgrażał się.
Schylam się, nie, to nie sąsiad - na rozmokłej ziemi widzę wyraźnie ślady dzika.
- Słuchaj, Magda - powiadam do żony - napal w piecu, zaraz bimbru upędzę trochę na święta, a w nocy do lasu z flintą pójdę, bo te dzikie świnie z torbami nas puszczą.
Pukawkę wyczyściłem, nabiłem. W międzyczasie ściemniło się za oknem. Podstawiam garnek pod kociołek - spirytus zaczyna kapać.
Naraz psy - jak zaszczekają!...
- Zgaś światło! - wołam do baby i patrzę gdzie by moją gorzelnię schować, bo pod chałupą - człap... człap... - ktoś chodzi. Bodaj ci te nogi w precel pokręciło! - Nikt inny, tylko sąsiad! - Jak zobaczy twój bimber, to milicję zawiadomi i z gospodarstwa nas wygonią! -pisnęła baba. Złapała kociołek i... chlup! - wylała do świńskiego kubła. Zły jak jasne nieszczęście wychodzę -nikogo nie widać, - Wynieś ten kubeł, bo wódką śmierdzi! -jazgocze baba.
Szkoda tylko żyta i cukru - gryzę się, stawiając naczynie w krzakach za stodołą.
- Wywietrz chałupę! - krzyknąłem za żoną i ległem spać na strychu.
Słyszałem jeszcze ujadanie psów, potem wszystko ucichło. Nie wiem, jak długo spałem. Kiedy się obudziłem, przypomniałem sobie oziminy. Przewiesiłem strzelbę, wychodzę - coś w krzakach za stodołą się tłucze.
- Dzik, jak Boga kocham! - Pomrukuje, pochrząkuje i z kubła mój bimber chłepce. Trzeźwy by mnie dawno usłyszał, ale ten byt już pijaniusieńki. Nie zabiłem go - do pijaka będę strzelał?
Patrzyłem na niego długo, bo strasznie był śmieszny, prawie jak ten znajomy sołtys, kiedy sobie chlapnie.
- Spotkamy się, jak wytrzeźwiejesz - mówię do dzika. Ale jakoś cała złość mnie odeszła i nawet go po karku pogładziłem.
Potem śmialiśmy się z Magdą do rozpuku, patrząc jak nasz gość potykał się i przewracał w drodze do lasu. Od tego czasu już nigdy dziki nie zrobiły mi szkody. Może spodziewają się, ze znowu ich bimbrem poczęstuję przed świętami? Nic z tego - Dawno kociołek wyrzuciłem. Teraz najwyżej na telewizję mogę zaprosić. Też by je nie gorzej wypłoszyła.
|