80-lecie Związku Sybiraków
16 września w dzierżoniowskim kinoteatrze „Zbyszek” odbyły się obchody jubileuszu 80-lecia Związku Sybiraków w Polsce. Rok 2008 to także jubileusz 20-lecia reaktywacji Związku Sybiraków Ziemi Dzierżoniowskiej, który swoim zasięgiem obejmuje obszar całego powiatu dzierżoniowskiego. Jest to jedno z większych Kół ZS na Dolnym Śląsku.
Na posiedzeniu grupy inicjatywnej postanowiono utworzyć Koło Związku Sybiraków. Na zdjęciu od lewej: Jan Kozakowski, Paweł Hordziej, Jan Makagon i Mieczysław Kawa
|
Wśród członków Związku Sybiraków jest również wielu mieszkańców Pieszyc. Podczas uroczystości wyróżniony tytułem Honorowego Prezesa Związku został pan Jan Makagon, który w 1989 r. został pierwszym prezesem Koła Sybiraków w Dzierżoniowie. Wicestarosta powiatu dzierżoniowskiego Dariusz Kucharski oraz wiceprezes Związku Sybiraków Jan Kozakowski wręczyli tego dnia w kinoteatrze zasłużonym Sybirakom „Krzyże Zesłańców Sybiru”. Wśród wyróżnionych mieszkańców Pieszyc znaleźli się Maria Helena Ostrowska, Helena Iwachów, Bronisława Puss oraz Kazimierz Wilbik.
Dodatkowo okolicznościowe medale i podziękowania otrzymali Danuta Wolińska, Maria Helena Ostrowska, Jan Kozakowski, Jan Makagon i Michał Kordiak. Te wręczyli prezes Sybiraków Eugeniusz Kuszka oraz sekretarz Koła Piotr Chudomięt. Taki medal i podziękowanie otrzymał również Urząd Miejski w Pieszycach. Odebrał je reprezentujący gminę Pieszyce burmistrz Mirosław Obal, który złożył wszystkim członkom Dzierżoniowskiego Koła Związku Sybiraków życzenia zdrowia i pomyślności oraz serdeczne gratulacje i słowa uznania za dotychczasową działalność.
Jubileusz 80 lat Związku wiąże się także z wydaniem „Kroniki Związku Sybiraków Ziemi Dzierżoniowskiej”. Zarząd Koła wspomnianą publikację zadedykował „wnukom”, by pamiętali i kontynuowali rozpoczęte przez nich dzieło dawania świadectwa prawdzie. Wiele osób pamięta jeszcze czas zesłania na Sybir. W Kronice spisano wspomnienia ocalałych. Publikujemy dla Państwa jedno z nich - wspomnienia mieszkańca Pieszyc, wiceprezesa Koła Dzierżoniowskiego ZSZD pana Jana Kozakowskiego. Niech to wspomnienie będzie dla nas lekcją historii.
Wspomnienia p. Jana Kozakowskiego
Pamiętam pociąg, bardzo wolno przejeżdżał po moście nad rzeką Ural. gdy minęliśmy jej środek. Pan Lukaszun powiedział: „Jesteśmy w Azji". W Uralsku był krótki postój. Ruszyliśmy w dalszą drogę, z mojej mapy wynikało, że jedziemy na południe. Wszystkich ta wiadomość ucieszyła, będziemy mieli ciepło. A więc nie zamarzniemy w „tajgach Sybiru". Wszystkim było wiadomo jakie losy spotkały tych co wywiezieni byli w lutym 1940r. Był wśród nich mój stryj Henryk Kozakowski. Więc nadzieja, że może jakoś przetrwamy. I tu mój podręcznik geografii byt bardzo pomocny w uzyskaniu wiadomości o klimacie, czym się zajmują żyjący tam ludzie. Z podręcznika wynikało, że to Kazachowie. To lud koczowniczy zajmujący się hodowlą owiec i koni. I na ten temat z Andrzejem Mickiewiczem robiliśmy wielkie plany. Czasami pociąg musiał stanąć w stepie, gdzie jak okiem sięgnąć po sam horyzont prócz traw nic nie było widać. Te przymusowe postoje były spowodowane na rozjazdach, to znaczy w miejscach, gdzie są podwójne tory i tam mijają się pociągi. Na takich postojach w wagonie robiło się bardzo duszno. Sołdaty otwierali drzwi wagonu i pojedynczo wyprowadzali osoby w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych. Nad taką osobą stało trzech soldatów z wycelowaną w nią bronią, żeby nie próbowała ucieczki. Tylko pytanie dokąd? jak wokół tylko step. Któregoś popołudnia pociąg zatrzymał się w Aralsku. Dziwny widok był z mego okienka. Do pociągu podchodziły kobiety w ogromnych chustkach na głowie, twarzy nie było widać tylko czarne skośne oczy. W koszykach z wikliny miały suszoną rybę. Uchylono nam drzwi i mama mogła kupić za ostatnie ruble trochę tych ryb. Wszyscy, co mieli ruble lub jakieś przedmioty, nawet rodzinne pamiątki, wymieniali za ryby. Pociąg ruszył w kierunku zachodnim przejeżdżając przez niedużą stację Jangijul i Syr-Daria. Zatrzymaliśmy się na stacji Pachta-Arał. Tam się kończyły tory kolejowe. Na rampie czekały na nas dzieci o skośnych oczach bardzo podejrzliwie patrząc na nas. Po dokładnym sprawdzeniu każdej osoby major przekazał nas we władze wojskowym Azjatom. Kazano wysiadać z pociągu. Byliśmy bardzo osłabieni, a podłoga wagonu była na wysokości 1,5 m nad ziemią. Bardzo chętnie opuściłem wagon, w którym spędziłem 28 dni i nocy. Schodków oczywiście też nie było. Wyskoczyłem i się przeliczyłem ze swoimi możliwościami. Po raz pierwszy ucałowałem kazachstańską ziemię padając na twarz. Załadunek na ciężarówki trwał krótko i tabor nasz ruszył w nieznaną drogę. Mijaliśmy dziwne dwukołowe zaprzęgi ośle, woły ciągły niespotykane u nas zaprzęgi. Mijaliśmy jeźdźców konnych i na wielbłądach. Powietrze było bardzo suche. Słońce prażyło niemiłosiernie. Zauważyłem, że ludzie tu chodzą w dużych czapkach na głowie i w ciepłych okryciach. Przed zachodem słońca nasze ciężarówki zatrzymały się przed budynkiem o płaskim dachu z gliny. Jak się okazało była to siedziba władz kołchozu „Bolszewik”. A tymczasem kolejno wzywano głowy rodzin w celu podpisania dokumentu, w którym stwierdzono, że: „Przyjmujemy do wiadomości fakt dożywotniego pozbawienia praw obywatelskich i do końca życia będziemy przebywać w kołchozie „Bolszewik” Południowo Kazachstańskiej Obłasti, Kirowski rejon. Przekroczenie granic tego kołchozu będzie karane śmiercią.” Wszystko to nie mieściło się ludziom w głowie. Warunki ekstremalne, wokół dzicz, ludzie Z którymi nie można się porozumieć i to okropne słońce. Powietrze o zerowym procencie wilgotności i temperatura plus pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Jeden z naszych nauczycieli nie podpisał tego dokumentu, zaraz został zabrany i wywieziony z tego kołchozu. Jego los nie jest mi znany. Doszliśmy do wniosku, że trzeba ten papier podpisać, aby być wśród swoich. Wtedy każdy mówiący po polsku był bliski. Wszyscy, którzy ukończyli 14 rok życia musieli ten dokument podpisać. Kazachscy NKWDziści kalecząc rosyjski stale nam podkreślali, że nasze wnuki, które się tu urodzą będą musiały podpisać podobne papiery. W ten sposób odbierali nam nadzieję na powrót do ojczyzny. Wieczorem kiedy formalnościom stało się zadość przydzielono naszej rodzinie domek z gliny o dwóch izbach z otworami na drzwi i okna, a wewnątrz mieszkało co najmniej 10 osłów. Zbliżała się pierwsza noc w Azji Środkowej, trzeba było szybko wygonić osły, wysprzątać po nich. W domku nie było żadnych mebli ani sprzętów. Była to pierwsza od dwudziestu ośmiu dni noc spędzona nie w pociągu. Mama rozpłakała się jak my tu spędzimy cale życie. Przecież nie wiadomo czy dożyjemy rana. Słysząc to nasz sąsiad Kazimierz Biblis powiedział: „tu nie trzeba rozpaczać tylko myśleć jak stąd uciec” i dodał trzy razy księżyc odmienił się złoty gdy na tej pustyni rozbiłem namioty”. Rano obudziły nas krzyki: „Wstawaj! Rabotat nado!”. Całą twarz miałem pogryzioną przez komary i inne robactwo jakie było w naszym domu. Czułem głód i ból żołądka. Wybiegłem, w pobliżu była kukurydza sąsiada Kazacha i dobrze, bo ustępu też nie było. W ciągu dnia mogliśmy zobaczyć dokładnie nasz dom. Zbudowany był z cegły wypalanej na słońcu. Miał trzydzieści metrów kwadratowych i dwie izby. Wysokość 2 metry, sufit z trzciny, na wierzchu posmarowany gliną, która miała nas chronić od słońca w południe. Oczywiście prądu i gazu też nie było, a jak wspomniałem wody surowej pić nie wolno. Zbudowaliśmy z gliny piec przed domem. Nie mieliśmy opału, na pustyni drzew nie ma. Trzeba było zbierać kłujące chwasty, które szybko schły i to był nasz opał. W tym czasie najstarsze rodzeństwo pracowało w polu przy uprawie bawełny. Za pracę od świtu do nocy we trójkę zarobili trzy kilogramy kukurydzy. Mama za dwa okrągłe płaskie kamienie dała samowar i pierzynę. Mogliśmy z kukurydzy robić kaszę, a przy tym było trochę mąki kukurydzianej, z której mama piekła placki. I tak przez prawie dwa lata 1952 i 1953 jedynym naszym pożywieniem była kukurydza na śniadanie placek, na obiad placek i zupa, na kolację placek lub kasza z kukurydzy. Chociaż kukurydzy też nie było pod dostatkiem. Kolo naszego domku mieliśmy 25 arów ogrodu, na którym uprawialiśmy kukurydzę, bo to się najlepiej opłacało. Zbieraliśmy duże plony. Było bardzo gorąco, a z wodą do podlewania nie było problemu. Kolo naszego domu płynął kanał nawadniający. Od marca do listopada na niebie południowego Kazachstanu nie ukazują się żadne chmury tylko nieliczne burze piaskowe przesłaniają słońce. Jest to bardzo niebezpieczne zjawisko. Nawet tubylcy przed tym palącym słońcem się chronią w jurtach i domach. Będąc już w Pieszycach w rozmowie z jedną z Sybiraczek dowiedziałem się, że taka burza spowodowała trzy ofiary śmiertelne. Klimat kazachstański zabija. Tylko osoby znające zasady przetrwania mogły przeżyć. Mogliśmy poruszać się na powierzchni 400 hektarów. Tyle miał nasz kołchoz. Teren ten nie był ogrodzony, straże nie zawsze czuwały nad nami. W ciągu 5 lat jednemu udało się stamtąd uciec. Był nim Michał Kurowski, kości dwóch jego poprzedników znaleziono na pustyni Kyzył-Kum.
Było wśród nas dwóch mężczyzn, bracia - nazwisk nie pamiętam, którzy znaleźli grób swojej matki. Matka ich była wywieziona w 1940r. i Niemcy, którzy tam byli, znali ją. Na cmentarzu kołchozowym pokazali, gdzie jest pochowana. Mężczyźni zrobili krzyż, na którym napisali. że została zamordowana przez Sowietów. Na następny dzień po postawieniu krzyża, bracia zniknęli. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Wielu było takich, o których nikt w Polsce nie pamiętał, a oni sami nie mogli udokumentować, że są Polakami, a tacy nie mogli wrócić. Na pocieszenie zapowiedzieliśmy, że nigdy nie przestaniemy czynić starań o ich powrót. I tak było. Wczesnym rankiem, a był to 15 września 1956 roku zapakowaliśmy nasz skromny bagaż na wynajętą ciężarówkę. Oto po cztero i pół-letnim pobycie opuszczaliśmy nasze miejsce dożywotniego zesłania. Żegnały nas załzawione spojrzenia tych, co tam zostali. Na stacji w Pachta-Arał czekaliśmy pół dnia na podstawienie wykupionego przez naszą rodzinę i rodzinę Pilingów towarowego wagonu. W oczekiwaniu toczyły się radosne i głośne roz mowy - oczywiście w języku polskim. Usłyszała to przechodząca kobieta ubrana w strój Kazaszki. Pyta: Polacy? Tak. Ja też, jestem tu od 1940. Tu zginęli z głodu moi rodzice. Mnie dziesięcioletnią przygarnęła rodzina Kazachska. Syn ich ożenił się ze mną. Mam dwóch synów, obaj są mahometanami, ale każdy zna „Ojcze Nasz” po polsku. Poprosiła o książeczki i różaniec. Żegnając się z tą młodą kobietą mieliśmy łzy w oczach. Ona żegnając nas na zawsze żegnała Polskę. Podstawiono wagon. Szybko załadowaliśmy nasze bagaże i zapasy żywności na całą drogę. Pociąg ruszył. Szybko pędzą azjatyckie pociągi, chociaż są towarowe, nam się wydawało, że jedziemy zbyt wolno. Przejeżdżaliśmy stację Jangi-Jul, o której się w Polsce dowiem, że jest tam ogromny bezimienny cmentarz Polaków zesłanych w 1940 roku. Dojechaliśmy do Brześcia. Dużo formalności, nasze dobre nastroje nie zwracają na to uwagi. Pociąg wjeżdża na polską stronę. Zatrzymujemy się w Terespolu. Do wagonu wchodzi młody podporucznik WOP'u. Tylko mama zauważyła, że ma jakiegoś innego orła na czapce. Ja zauważyłem, że ten młody żołnierz ma łzy w oczach. Mama zapytała czemu płacze. W odpowiedzi usłyszała, że to nasz widok przyprawił go o łzy. My płakaliśmy z radości widząc polski mundur, który oznaczał koniec naszej niewoli. Był to 12 październik 1956 roku. Warszawa nas przywitała mglistą i chłodną pogodą. Radości nie było końca. Cała rodzina mego wuja Pawła Lubiańca cieszyła się z nami. Na drugi dzień przyjechał do Warszawy mój ojciec, którego nie widziałem od dziesięciu lat. Radość to była nie do opisania. Było dużo łez szczęścia i zdziwienie ojca, że mówię po rusku. Wszystko, co widzieliśmy, czego dotykaliśmy było takie polskie, takie nasze. Nareszcie jesteśmy z dala od Rosji i jej systemu. Z czasem przekonaliśmy się, jak bardzo byliśmy w błędzie. Z „Kroniki Związku Sybiraków Koła Ziemi Dzierżoniowskiej”
|