Pani Helena urodziła się na Kresach wschodnich we wsi Horożanka. Polacy nie byli jedynymi jej mieszkańcami. W większości zamieszkiwali ją Ukraińcy. Po zakończeniu wojny, to oni właśnie objęli wszystkie funkcje urzędnicze. Oni też - o czym wówczas rodzice Helenki, ani pozostali Polacy mieszkający we wiosce jeszcze nie wiedzieli, sporządzali listy Polaków, których władza radziecka planowała wywieźć na Sybir. Po klęsce wrześniowej i zajęciu wschodnich terenów Rzeczpospolitej przez Rosjan, gospodarzom nie pozostało nic innego jak kontynuować jesienne prace na roli. Z tego się przecież utrzymywali. Brak zasiewów oznaczał bowiem głód dla ludzi i brak paszy dla zwierząt. Tata przygotował odpowiednio swoje grunty i poszedł siać oziminy. Był ku temu najwyższy czas, bowiem zimowe zboże powinno przed nastaniem mrozów nie tylko wzejść, ale też rozkrzewić się. Wówczas lepiej przezimuje. Ponadto wiosną ten pierwszy etap wegetacji ma już za sobą i szybciej rośnie. Wówczas jeszcze mało kto używał siewników. Rolnik siał zboże ręcznie uważając, by rozrzucić ziarna równomiernie po całym polu, a następnie jeszcze tego samego dnia zabronować zasiew ratując nie „zaprawione” zboże przed ptakami, które tylko czekały na to by najeść się za wszystkie czasy.
Podczas tej pracy na polu przyszedł do niego znajomy Ukrainiec. Chwilę rozmawiali przyjaźnie o ostatnich wydarzeniach - tak ważnych dla wszystkich w Polsce i na świecie, po czym ujawnił z czym przychodzi:
- Siejesz Wojtek, ale zbierać to ty tego zboża nie będziesz!
- Dlaczego nie mam zbierać? Spytał tata.
Ukrainiec nie odpowiedział. Z wyższością człowieka dobrze poinformowanego, podniósł głowę do góry i poszedł sobie. Swój obowiązek - jak mu się zdawało, wobec sąsiada spełnił. Co on dalej z tym zrobi, to jego rzecz.
Po powrocie do domu tata opowiedział o tym spotkaniu mamie. Oboje bardzo się martwili „zachodząc w głowę” co też ten Ukrainiec miał na myśli. Mieli się o tym wkrótce przekonać. W jakże bolesny sposób.
W dniu 10 lutego 1940 roku byłam jeszcze za mała, by pamiętać moment wywózki na zesłanie. To co wiem, dowiedziałam się od rodziców oraz od mojej siostry Józefy, która urodziła się 21 lutego 1932 roku a więc miała już wówczas osiem lat. Jest to wiek, w którym doskonale zapamiętuje się poszczególne zdarzenia zwłaszcza te, za którymi kryje się tak wielka trauma jaką jest wygnanie z domu. Siostra pamięta, że było jeszcze ciemno kiedy do naszego domu zapukało dwóch obcych mężczyzn. Tata wpuścił ich do środka a mama zapaliła lampę naftową. Hałasy obudziły Józię, która z przerażeniem zobaczyła w izbie tych intruzów: żołnierza i cywila. Żołnierz trzymał na ramieniu wielki karabin, którego bagnet wystawał mu ponad głowę. „Przynieśli” ze sobą bardzo mroźne powietrze. Żołnierz rozmawiał po rosyjsku a cywil po ukraińsku. Mimo tego, doskonale się ze sobą rozumieli, i byli rozumiani przez rodziców, ponieważ na Kresach prawie każdy, w większym lub mniejszym stopniu posługiwał się tymi trzema językami. Nie miało znaczenia jakiej był narodowości. Mężczyźni kazali wszystkim domownikom ubierać się co prędzej i zabierać ze sobą podręczny bagaż. Tam dokąd jedziecie wszystko będziecie mieli - mówili. Zabierzcie tylko ciepłe rzeczy i żywność na drogę. Mimo takich zapewnień, rodzice brali z domu, to co tylko wpadło im pod ręce. Nie była to pierwsza wywózka okolicznych mieszkańców. Liczyli się więc z taką ewentualnością. Ta jednak - jak się później okazało, okazała masową, podczas gdy poprzednie były raczej pojedyncze. Tata nosił naprędce spakowane toboły na czekające pod domem sanie, a mama pomogła ubrać się Józi a następnie ubrała mnie, okręciła pierzyną i ściągnęła pasem, abym nie zmarzła w tą wyjątkowo mroźną, a jednocześnie wyjątkowo straszną noc. W Horożance mieszkała większość naszej rodziny i wszystkich spotkał podobny los. Musieliśmy zostawić cały nasz inwentarz, a nawet psa przywiązanego do budy. Spełniła się też przepowiednia Ukraińca, że tata nie będzie już zbierał ze swojego pola tego, co zasiał.

W pociągu

Siostra, która w chwili wywózki miała już osiem lat, była przerażona i cały czas płakała. Po przyjechaniu na stację kolejową, Rosjanin, który nas wiózł kazał rodzicom szybko wypakować bagaż i wsiadać do wagonu. Siostra uczepiła się kurczowo płaszcza mamy i nie chciała puścić. Zdenerwowało to sołdata. Chwycił ją, szarpnął, odrywając jej małe rączki od płaszcza i wrzucił do wagonu jak worek kartofli. Zrobił to tak zamaszyście, że zatrzymała się dopiero na rozgrzanym piecyku tak zwanej „kozie”, opierając się o nią rączkami. Rozległ się swąd palonego ciała i pojawiły się na nich wielkie pęcherze. Ból był ogromny, ale jakoś Rosjanin się tym nie przejął. Nie zareagowali też inni wywożeni Polacy, którzy byli już w wagonie i w milczeniu obserwowali tę scenę. Byli za bardzo przestraszeni o swój los. Każdy zajmował się wyłącznie sobą. Dopiero po zapakowaniu się do wagonu mama i jej siostry czyli ciocia Gargałowa i Tęczowa oraz moja babcia zajęły się Józią, ale ulżyć w cierpieniu nie potrafiły. Pociąg, który wiózł nas na Sybir był bardzo długi. Ciągnęły go na zmianę aż trzy lokomotywy. Jak długo trwała podróż? Józia nie była w stanie tego powiedzieć, pewnie około czterech, pięciu tygodni.
To tyle, co o tej okropnej nocy opowiedziała mi Józia i rodzice. W czasie jazdy miałam niewiele ponad dwa lata, ale i tak zapamiętałam z niej kilka momentów. Wszystko dlatego, że okropnie się bałam. Najbardziej przerażała mnie dziura w podłodze wagonu, która była osłonięta jakąś brudną szmatą i spełniała rolę muszli klozetowej. Przerażał mnie bijący od niej brzydki zapach, ziąb, oraz migające dołem podkłady kolejowe. Starałam się nie zbliżać do niej, ale przecież nadchodził taki moment, że musiałam korzystać z tego „dobrodziejstwa”. Trzymałam się wówczas kurczowo mamy i wyobrażałam sobie, że za chwilę wypadnę z wagonu i zostanę już sama na tych torach a pociąg pojedzie z mamą i tatą dalej. Drugie zdarzenie a właściwie zdarzenia, które zapamiętałam - albo słuchając wiele razy opowiadania o nich przyjęłam je za swoje wspomnienia, były zupełnie innego rodzaju. W naszym wagonie było okienko umieszczone wysoko pod sufitem, do którego był swobodny dostęp z górnej pryczy. Czy to przez zapomnienie, czy z innych powodów, Rosjanie nie zabezpieczyli go drutami kolczastymi jak miało to miejsce w innych wagonach. Podczas postojów pociągu na stacjach kolejowych, lub też w szczerym polu, nie można było przez nie wyglądać, bowiem żołnierz z eskorty mógł takiego ciekawskiego zastrzelić. Co innego w czasie jazdy, kiedy eskorta była zamknięta w swoim wagonie grzejąc się przy rozpalonym piecyku i ani myślała wyglądać na zewnątrz. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ nie mieliśmy co pić. Co prawda raz na jakiś czas - nie wiem jaki, przynoszono nam do wagonu gorącą wodę do picia. Tak zwany „kipiatok”. Tej wody było za mało aby każdy mógł się napić, w pełni zaspokajając pragnienie. Wszyscy cierpieli z tego powodu. Wreszcie znalazł się jeden kilkunastoletni chłopiec, który zaofiarował się wejść na dach wagonu i nazgarniać leżącego na nim śniegu. Starsi, po dłuższych rozważaniach zgodzili się, ale zadanie było nad wyraz trudne. Wszystko musiało być tak zorganizowane, aby chłopak nie zginął. Sporządzono więc odpowiednie szelki, do których przymocowano liny. Silni mężczyźni chwycili za nie, a chłopak jak kot przecisnął się przez okienko i wdrapał na dach. Zgarniał do wiadra znajdujący się tam śnieg i opuszczał go do okienka, gdzie był zabierany i składowany w wagonie. Kiedy już nazbierał dostateczną ilość, wślizgiwał się z powrotem do wagonu i wszyscy oddychali z ulgą, że nic mu się nie stało. Takie
eskapady powtarzał kilka razy i zawsze kończyły się one szczęśliwie dla niego i dla pozostałych zesłańców z wyjątkiem mnie. Dlaczego? Ponieważ śnieg ten był roztapiany na naszym piecyku i służył do picia. Tym razem każdy mógł się napić do woli brudnej wody, która nikomu nie zaszkodziła z wyjątkiem mnie. Zaczął mnie boleć brzuszek i ból ten to nasilał się, to zmniejszał przez parę miesięcy. O tym jednak w dalszej części mojego opowiadania.
Pociąg zatrzymał się w miejscowości Bierezowska koło Swierdłowska. Józia zapamiętała ten moment. Wokoło były same lasy. Jak się później okazało, prócz lasów były tam jeszcze kopalnie. Do takiej kopalni, wydobywającej złoto trafiła moja rodzina, moje ciocie wraz z małymi dziećmi i wujkowie. Nikt nie wiedział co nas czeka, nikt nie zdawał sobie sprawy jaką katorgą będzie praca w kopalni złota, jaki czeka nas głód i poniewierka. Nasi strażnicy byli panami życia i śmierci zesłańców. Przestaliśmy być ludźmi, staliśmy się przedmiotami tyle wartymi dla sowieckiego reżimu ile była warta praca naszych rodziców. Stale powtarzali rodzicom, że nigdy już nie wrócą do Polski, że Polski już nie będzie, że nasze dalsze życie związane jest z pobytem na Syberii. Najgorsza jest dla człowieka utrata nadziei. Na szczęście, po chwilowych załamaniach psychicznych, ta nadzieja powracała. Niemniej każdy dzień pobytu na zesłaniu był walką o przetrwanie, o uniknięcie śmierci, która groziła na każdym kroku.

Pierwsze tygodnie Sybiru

Przeczytałam gdzieś, że pojęcie „Sybir” nie jest tożsame z pojęciem „Syberia”. Syberia jest nazwą krainy geograficznej i nie wywołuje większych emocji. Sybir utożsamia katorżniczą pracę w tejże krainie geograficznej, głód, mróz, ogromną tęsknotę za krajem, za najbliższymi, wyczerpanie fizyczne i wreszcie śmierć będącą wyzwoleniem.
Przywieziono nas do posiołka Pierwomajsk koło Bierezowska. Zamieszkaliśmy w dużych drewnianych barakach, które i ja pamiętam, jako że spędziłam w nich parę lat. Wchodziło się do nich od szczytowej ściany po kilku drewnianych schodkach. Przez środek każdego baraku przechodził korytarz a po obydwu stronach było po osiem - jak to Rosjanie nazywali, a za nimi będę nazywać i ja, „komnat” czyli mieszkań. W każdej znajdował się wymurowany w rogu ceglany piec, oraz małe kwadratowe okienko. Baraki były zbudowane w „zrąb” z okrągłych sosnowych pni, okorowanych i prowizorycznie ociosanych siekierami. Szpary pomiędzy nimi były poutykane mchem. Właśnie ten mech stanowił doskonałe miejsce do rozmnażania się pluskiew i innych insektów, które nocami wyłaziły ze swych kryjówek i niemiłosiernie gryzły. Ponadto w każdej komnacie stały drewniane piętrowe prycze, których nie starczało dla wszystkich mieszkańców. Spaliśmy więc po dwie, trzy osoby na jednej pryczy oraz na podłodze. Najgorzej było na początku pobytu na Syberii. Nasza rodzina została zakwaterowana w jednej komnacie wraz z rodzinami moich cioć Gargałowej i Tęczowej. Było więc bardzo ciasno. Przywieziono nas, kiedy jeszcze panowały silne mrozy i wszystko było zasypane śniegiem. To się niedługo zmieniło. Raptem śnieg zaczął się topić. Wokół baraków było pełno wody, i grząskiego błota. Aby dostać się do kopalni albo po chleb, trzeba było iść po ułożonych na ziemi kładkach. W przeciwnym wypadku nogi zapadały się w tym błocie po same kostki albo jeszcze bardziej. Trwało to około dwóch tygodni, póki ziemia nie wyschła. Później w miejsce błota zaczynała rosnąć trawa i można było po niej biegać.

BarakNews

Barak w posiołku zesłańców na Syberii stan obecny

~Zdzisław Maciejewski